Bywało, iż zdarzał się dzień, ponury, szary, kiedy
dopadała ją tęsknota tak żrąca, że czuła się pusta, już wcale
nie kobieta, ale suche drzewo, w którym świszcze zimny listopadowy
wicher. Tak właśnie czuła się teraz, jakby się na niego wydzierała,
jakby wydzierała go do domu, aż ją głowa rozbolała od myśli o tych
wszystkich przyszłych latach i zaczęła się zastanawiać, na co komu
miłość, skoro do tego prowadzi, skoro można się tak czuć choćby
przez dziesięć sekund.
Tęskniła za nim nieustannie. Oprócz pragnienia odczuwała tylko to jedno: tęsknotę. Ani zimna, ani ciepła, ani głodu. Tylko tęsknotę i pragnienie. Potrzebowała tylko wody i samotności. Tylko w samotności mogła zatopić się w tej tęsknocie tak, jak chciała.
Nic z tego, wracają tylko chwile. I najczęściej nieruchome jak zdjęcia. Tęsknota za nimi jest jak krzyk.
Przemknęła żyletką po bladym nadgarstku. Poczuła błogie mrowienie. Kap,kap... Krople krwi zaczęły powolnie spływać wzdłuż jej dłoni. Poczuła ulgę. Każda kropla krwisto-bordowego płynu zbliżała do stanu błogiego ukojenia,upragnionej lekkości. Nie liczyło się nic poza tą chwilą..
Codziennie błagam Boga, żeby sprawił bym o Tobie zapomniała.
Codziennie wyciągam z kosza wyrzucą wcześniej Twoją fotografię...
Błądzę po omacku w tej chorej tęsknocie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz